24 godziny w mieście wieloryba

Jeśli chcesz zobaczyć wieloryba w jego naturalnym środowisku, to największe szanse masz na to w Islandii. W niewielkim rybackim mieście położonym na północnym wybrzeżu Islandii – Husavik, znajduje się największe w Europie centrum obserwacyjne tych ssaków. Ale to nie Husavik odwiedziłam …

Tę małą przygodę rozpoczynamy od lotniska w Warszawie, skąd w niedzielny wrześniowy poranek zabiera nas samolot to do krainy fiordów, a konkretnie do Torp. Celem naszej wyprawy jest Sandefjord. To niewielkie, oddalone ok. 120 km od Oslo, miasteczko posiada bardzo bogatą historię, której początki sięgają czasów Wikingów. Od XIX w. historia Sandefjord stała się nierozerwalnie związana z wielorybnictwem. Świadectwem wielorybniczych tradycji jest herb miasta, na którym wieloryb skacze nad łodzią, a także jedyne w Europie muzeum wielorybnictwa, czy też inne liczne akcenty związane z tą nietypową profesją, a pojawiające się w różnych częściach miasta.

Pomimo, iż z lotniska można bezpłatnie dojechać do stacji kolejowej Torp, skąd odjeżdża pociąg do Sandefjord decydujemy się skorzystać z pięknej pogody i pokonać dystans dzielący lotnisko z Sandefjord pieszo. Przyjemny spacer w malowniczych okolicznościach przyrody zajmuje nam nieco ponad godzinę.

Co ciekawego można tu zobaczyć?

  • Dawny Dom Zdrojowy (Kurbadet) – pozostałość po czasach, kiedy Sandefjord był znanym nadmorskim kurortem, a znane osobistości (na czele z rodziną królewską) przyjeżdżały zażywać leczniczych kąpieli w siarkowych źródłach.
  • Bjergatta jest jedną z najstarszych i najlepiej zachowanych ulic w mieście. Stojące przy niej drewniane rezydencje w większości pochodzą z początków XIX w, a biel elewacji wprowadza wręcz idylliczny nastrój.
  • Stojący w porcie statek wielorybniczy „Southern Actor” przekształcony w muzeum.
  • Muzeum Wielorybnictwa poświęcone głównie historii wielorybnictwa, chociaż największą jego atrakcją jest naturalnych rozmiarów model największego zwierzęcia na Ziemi – płetwala błękitnego. Długość tego ssaka może osiągnąć do 33 m, a waga do 190 ton.
  • Pomnik Wielorybników
  • Prawdopodobnie jedyną w Europie pływającą kapliczkę Bryggekapellet
  • Widok z punktu Prestasen.

Po wejściu do miasta naszym oczom ukazał się drewniany „Biały Kościół” (Sandar Kirke) zbudowany pod koniec XVIII wieku. Kiedy do niego doszliśmy, akurat wierni szykowali się do rozpoczęcia nabożeństwa. Aby nie zakłócać ceremonii zrezygnowaliśmy ze zwiedzania. Mimo, że udało mi się tylko zerknąć do środka, uważam że to bardzo piękny i wart zobaczenia kościół.

Landstadsgate udaliśmy się w kierunku Jernbanealleen, która miała zaprowadzić nas prosto do portu. Ten krótki spacer przekonał na że Sandefjord to nie tylko miasto wieloryba, ale też miasto dziwnych pomników.

W porcie rozsiedliśmy się wygodnie na ławeczce i oddaliśmy się jednemu z ulubionych zajęć mego towarzysza, tzn. kontemplacji widoku na morze. Piękna, słoneczna pogoda sprzyjała takiemu spędzaniu czasu. Nie było mowy żeby pójść na Prestasen, skoro zawsze najlepsze widoki są w porcie. Dobrze, że pozostałe atrakcje były przy nabrzeżu, więc mogliśmy ich poszukać nie wychodząc z portu. Niestety okazało się, że pływająca kapliczka dostępna jest dla zwiedzających tylko latem, podobnie jak statek „Southern Actor”. I wtedy stało się jasne, że musimy tu jeszcze wrócić – latem. W pobliżu nabrzeża umiejscowiona jest najsłynniejsza rzeźba Sandefjord – Pomnik wielorybników. Jego fenomen polega na tym, że rzeźba jest w ciągłym ruchu – obraca się wokół własnej osi.

Pierwsze wrażenie przyniosło rozczarowanie. Przed wyjazdem czytałam wiele relacji z pobytów w Sandefjord i zapewnienia ich autorów, że pomnik rzeczywiście się obraca, a tu … nic. Obeszłam wielorybników dookoła szukając najlepszego ujęcia, po czym zauważyłam, że pomnik nieznacznie zmienił położenie. Teraz mogę zaświadczyć, że pomnik się obraca, jednak jego ruch jest bardzo powolny.

Tego dnia czekała na nas jeszcze jedna atrakcja. Planując podróż postanowiliśmy urozmaicić ją krótkim wypadem do Szwecji. Z Sandefjord kilka razy dziennie kursują promy do Szwedzkiej miejscowości Stromstad. Bilet w jedną stronę na 2,5 godzinną trasę wzdłuż fiordu kosztuje 4 euro, a widoki z pokładu promu bezcenne. Wycieczkę taką można odbyć trochę taniej za 6 euro w obie strony na pokładzie armatora Fjordline, jednak Color Line oferował bardziej dogodne dla nas godziny rejsów. Niemal całą podróż do Szwecji spędziliśmy na pokładzie widokowym, dopiero pod koniec rejsu zeszliśmy do sklepów wolnocłowych, gdzie mogliśmy zobaczyć Norwegów ogarniętych szałem zakupów (najczęściej produktów wysokoprocentowych, które w ich ojczystym kraju są dużo droższe).

Szwedzka ziemia była dla nas mniej gościnna niż norweska. Mimo stosunkowo ładnej pogody wiał bardzo przejmujący wiatr. Nawet założenie kaptura i rękawiczek nie było w stanie uchronić mnie przed zimnem. Chociaż brak komfortu cieplnego nie sprzyjał zwiedzaniu miasta nie zrezygnowaliśmy z zobaczenia panoramy miasta. Po zejściu z promu udaliśmy się na skałki, z których rozciągał się niezwykle malowniczy widok na całe miasteczko. Potem jeszcze krótki spacer w stronę centrum i obowiązkowo wzdłuż nabrzeża. Nasze trzy godziny w Stromstad minęły niezwykle szybko i trzeba było wracać na prom powrotny.

Na terminalu spotkała nas bardzo miła niespodzianka. Szukaliśmy, gdzie można by się napić czegoś gorącego – herbaty lub kawy – bez różnicy byle było gorące. W budynku nie było żadnej restauracji ani nawet automatu. Okazało się jednak, że na piętrze udostępniony jest dla podróżnych „kącik”, w którym można samodzielnie (i całkowicie bezpłatnie) przygotować sobie coś do picia.

Droga powrotna upłynęła spokojnie. Kiedy dotarliśmy do Sandefjord był już całkowicie ciemno. Samolot do Warszawy mieliśmy dopiero rano. Ceny noclegów w Norwegii są jak na nasze polskie zarobki wręcz barbarzyńskie, a lotnisko w Torp jest zamykane na noc. W perspektywie mieliśmy długi nocny spacer. Najpierw planowaliśmy jeszcze trochę „pokręcić się” po mieście, a rano przed otwarciem wrócić piechotą na lotnisko. Nawet mieliśmy na drogę latarki i kamizelki odblaskowe, żeby nie stwarzać zagrożenia sobie i ewentualnym uczestnikom ruchu. Chociaż nie spodziewaliśmy się żadnego ruchu na drodze o tak później porze. Okazało się że nie do końca byliśmy tak dobrze przygotowani do drogi jak sądziliśmy. Droga powrotna miała się odbyć zupełnie inną trasą. Miałam wydruk z Google maps, ale okazało się że w niewystarczającym powiększeniu. Przeszliśmy spory kawałek, zanim nabraliśmy przekonania że najprawdopodobniej idziemy w złym kierunku. Niestety nie ściągnęłam mapy na telefon i nie mogliśmy tego zweryfikować. Wydawało się że szliśmy zgodnie z trasą zaznaczoną na wydruku, ale rzeczywistość okazała się inna. Postanowiliśmy wrócić do miasta i udać się na lotnisko drogą, którą przemierzyliśmy rano.

Gdy doszliśmy do stacji benzynowej, podjechał jakiś samochód. Postanowiłam zapytać kierowcy o najkrótszą drogę do Torp. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy ten miły Pan zaproponował że zamiast tłumaczyć jak trafić woli nas tam po prostu zawieźć. Zapewniał że nie sprawi mu to żadnego kłopotu i nalegał żebyśmy wsiadali. Biorąc pod uwagę późną porę i nasze zmęczenie, nie musiał nas długo namawiać. Wysadził nas przed samym terminalem. Próbowaliśmy zrewanżować się słodyczami przywiezionymi z Polski, ale czym jest kilka cukierków, wobec takiego gestu …

Zgodnie z informacją zamieszczoną na stronie lotniska terminal powinien być zamknięty od prawie godziny, ale o dziwo był jeszcze otwarty z czego bardzo się ucieszyliśmy. Nasza radość jednak nie trwała długo za chwilę wylądował ostatni samolot i obsługa lotniska zaczęła wypraszać wszystkich „biwakujących” tak jak my. Opisywane w wielu internetowych relacjach klatki schodowe lotniskowych parkingów były pozamykane. Nie było do nich dostępu z żadnego z poziomów. Widocznie limit szczęścia na ten dzień już wykorzystaliśmy. Mieliśmy dwa wyjścia, albo spędzić czas oczekiwania na poranne otwarcie terminala spacerując dookoła lotniska lub siedząc w ogródku restauracyjnym przed terminalem. Ja byłam za pierwszą opcją, ale mój towarzysz i coraz bardziej porywisty wiatr, przekonali mnie do schronienia się w przynajmniej częściowo osłoniętym od wiatru ogródku. Brakowało tylko piwa, najlepiej grzanego. Na szczęście nie było tak źle, jak nam się na początku wydawało, że będzie. Wiatr się uspokoił, a lotnisko zostało otworzone prawie pół godziny przed czasem. Lot odbył się zgodnie z planem, a my zmęczeni ale zadowoleni z wyjazdu wróciliśmy do domu.

Tego typu wypady ze spaniem na lotnisku lub raczej brakiem spania zawsze są wyczerpujące. Ale te niemal „pocztówkowe” widoki rekompensują wszystkie niedogodności w czasie podróży. Kraje skandynawskie urzekły nas oboje już wcześniej. Chociaż nie ma tu wielowiekowych zabytków to piękno tkwi w tutejszej naturze. Już planujemy powrót do Sandefjord latem.

Dodaj komentarz