Ejlat – czym zaskoczył nas Izrael

Nie mieliśmy żadnych oczekiwań w stosunku do Ejlatu, traktowaliśmy miasto jako przystanek w podróży, wymarzonej podróży. Po przylocie chcieliśmy jak najszybciej przekroczyć granicę Izraelsko-Jordańską. Jak zwykle los okazał się przewrotny. I nie mam na myśli procedur lotniskowych, o których krążą w internecie legendy. W naszym przypadku kontrola przeszła szybko i sprawnie. Kilka pytań: na jak długo przylecieliśmy do Izraela? Gdzie zamierzamy się zatrzymać? … itp., po czym otrzymaliśmy niebieską karteczkę wjazdową.

Ejlat położony jest na południowym końcu Izraela i otoczony pustynią Nagew. Niemal księżycowe klimaty podziwialiśmy jeszcze podczas lotu. Drogę z lotniska do miasta pokonujemy z zapartym tchem. Za oknem przesuwają się surowe, aczkolwiek przepiękne widoki. Już wiemy, że nie doceniliśmy potencjału tego miejsca.

Wysiadamy na dworcu, gdzie zamierzaliśmy przesiąść się na autobus jadący w kierunku granicy (do przystanku: Rabin Border Crossing/Road 90, dalsza część drogi – ok. 1 kilometra – piechotą). Jednak intrygujące krajobrazy mijane w drodze z lotniska sprawiły, że jesteśmy ciekawi również samego miasta. Pogoda nas rozpieszcza. W końcu możemy zdjąć zimowe kurtki i cieszyć się słońcem. Decydujemy się na krótki spacer – autobus „złapiemy po drodze”. Finalnie na przejście graniczne Yitzhak Rabin/Wadi Araba docieramy pieszo. Szczególnie interesująca okazuje się końcówka trasy, prowadząca przez Park Ornitologiczny. Granicę przekraczamy stosunkowo szybko i sprawnie. Naszym celem na dzisiaj jest Wadi Rum.

Wadi Rum – wyprawa na Marsa?

Petra – różowe miasto wykute w skale

W drodze powrotnej, tzn. z granicy Jordańsko-Izraelskiej do Ejlatu, udaje się nam „złapać” autobus. Okazuje się, że jesteśmy jedynymi pasażerami i kierowca próbuje nas zagadywać. Przekazał nam kilka cennych rad i polecił udać się wieczorem na pokaz fontann.

Zaraz po zameldowaniu się w hostelu idziemy na spacer po mieście. Nic dziwnego, że Ejlat ma opinię kurortu dla bogatych, za nocleg w hostelu w centrum płacimy prawie równowartość dwóch nocy spędzonych w Wadi Musa w nieporównywalnych warunkach. Ceny hoteli „wyrywały z butów”. Pokój mamy ciasny, ale czysty, w pobliżu dworca (skąd rano będziemy odjeżdżać na lotnisko) a na dodatek dach nad hostelem został zaadoptowany na taras, na którym można sobie odpocząć.

Generalnie Ejlat podoba się nam wszystkim, chociaż przypomina trochę nasz Sopot.  Ceny już trochę mniej … ale cóż …

Miłym zaskoczeniem jest bezpłatne wifi działające niemal w całym mieście.

Baliśmy się trochę o wymianę waluty podczas Szabatu, jednak zupełnie niepotrzebnie. Wzdłuż głównego deptaka dosyć gęsto rozstawione są „walutomaty” – maszyny do samodzielnej wymiany walut. Mają bardzo intuicyjny interfejs i całkiem korzystne kursy.

Idziemy nad zatokę przynajmniej zamoczyć nogi w Morzu Czerwonym, a następnie na pokaz fontann.

Późnym wieczorem, biesiadując na hostelowym tarasie planujemy kolejny przyjazd. Tym razem weekendowy i tylko do Ejlatu. Kusi nas pustynia otaczająca miasto.

Nadal mamy ochotę tu wrócić, mimo że podczas kontroli lotniskowej przy wylocie trochę się zestresowaliśmy. Kontrola jest wieloetapowa i bardzo dokładna. Część z nas została skierowana do ręcznego sprawdzenia zawartości bagażu. I nie byłoby w tym nic strasznego (w końcu nic nie przemycaliśmy), gdyby nie atmosfera wprowadzana przez innych odlatujących. Kilka osób z wycieczki zorganizowanej po skierowaniu na dodatkową kontrolę zaczęło krzyczeć i histeryzować. Na nic się zdały próby uspokojenia ich przez pilotkę. Mało brakowało, a nastrój paniki udzieliłby się i mnie. Na szczęście zdrowy rozsądek wziął górę i zachowałam spokój. Przecież nie mam w bagażu niczego, co jest zabronione. Trochę brudnych ciuchów, sprzęt fotograficzny i kilka pamiątek. Nic strasznego się nie wydarzyło. Jedynie stanie w kolejce było czasochłonne. Sama kontrola przebiegła stosunkowo szybko i sprawnie. Pani kontrolująca była uprzejma i kulturalna. Znacznie gorzej wspominam przekraczanie europejskich granic w latach 90-tych ubiegłego wieku.

Dodaj komentarz