Las Terrenas – chcę tu zostać

W miarę oddalania się od stolicy radykalnie zmienia się krajobraz. Mijamy liczne plantacje bananów. Zmienia się także ukształtowanie ternu. Pojawiają się pagórki, a na horyzoncie majaczą góry. Góry bardziej przypominające nasze Bieszczady niż Tatry, ale góry to góry. Droga mija nam bardzo przyjemnie. Autokar jest nowy, przestronny i co najważniejsze klimatyzowany. Zaczynamy dostrzegać morze, które jest oznaką zbliżania się do celu. Wysiadamy w Las Terrenas na ostatnim i jedynym przystanku. Większość naszych towarzyszy podróży przesiada się na mototaxi. My po „przygodzie” w stolicy, mamy uraz do motocyklistów. Idziemy pieszo. Mamy do pokonania parę kilometrów, ale spacer po kilku godzinach jazdy dobrze nam zrobi. Taką przynajmniej mamy nadzieję. Po krótkiej przerwie na lody w lokalnej knajpce w końcu trafiamy do celu. Nasz dom/hotel jest bardzo ładnie położony ok. 100 metrów od plaży. Jest skromny ale ładny i gustownie urządzony. Gospodarze bardzo mili i uczynni. Żyć nie umierać!

Przekonują nas, że w przeciwieństwie do stolicy, jest to bardzo bezpieczne i gościnne miejsce. Śmiało możemy spacerować po zmroku. Oddychamy z ulgą. Przyjmujemy z radością kilka cennych rad i idziemy na plażę. Od razu odnajdujemy cel wyjazdu mojej koleżanki – pochyłą palmę, na którą można usiąść i zrobić sobie zdjęcie. Pogoda jest wymarzona do plażowania. Niebo błękitne, niemal bezchmurne, morze spokojne i ciepłe. Tylko ten wiatr … Z jednej strony przynosi ukojenie od upałów, z drugiej – smaga ciało ostrym, drobnym piaskiem. Piasek wdziera się wszędzie: do nosa, oczu i ust. Nie narzekamy, cieszymy się błogim spokojem i delektujemy chwilą. Chwilo trwaj. Już jesteśmy pewne, że to jest nasz raj i żałujemy że nie zaplanowałyśmy tutaj dłuższego pobytu. Trudno. Musimy wykorzystać jak najlepiej ten czas, który mamy. Fundujemy sobie kilkukilometrowy spacer wzdłuż wybrzeża. Mamy okazję podziwiać przepełniony ferią ciepłych barw zachód słońca. Podobno temu miejscu matka natura podarowała najpiękniejsze zachody słońca na całej wyspie. Tak przynajmniej twierdzili miejscowi …

Za radą naszych gospodarzy szukamy kolorowych domków, w których możemy zjeść z miejscowymi kolację. Nie tych kolorowych domków, w których prowadzone są restauracje nastawione na turystów, tylko tych małych, niepozornych, które na uboczu przycupnęły na plaży, wtapiając się w krajobraz. Wybieramy La Candelitę. Nie ma menu w języku angielskim, za to jest nieudawana radosna atmosfera i rytmy merengue. Oprócz nas tylko jeden stolik gości turystów, przy pozostałych posilają się „tubylcy”. W menu znajduje się tylko to, co rano złowili właściciele restauracji. Jem bardzo prosto przyrządzoną rybę z grilla – najlepszą jaką miałam okazję jeść w całym swoim życiu. Kolację w tym miejscu traktuję jako najlepiej wydane peso dominikańskie podczas całego wyjazdu.

Wieczór kończymy popijając rum na dachu domu, w którym nocujemy.

Dodaj komentarz