Bavaro – ciągle pada …

Budzi mnie szum deszczu. Słowa piosenki Czerwonych Gitar same cisną się na usta: „Ciągle pada! Alejkami już strumienie wody płyną …” Dzisiejszy dzień miał być dniem odpoczynku, odpoczynku na plaży. Nauczona doświadczeniami z poprzednich dni, nie martwię się ulewą. Pewnie za chwilę wiatr rozgoni ciemne chmury i wyjdzie słońce. Mamy czas. Nigdzie się dziś nie spieszymy. I tak w planie mamy „robienie nic”. Ok, prawie nic. Na dziś mamy jeden ukryty cel. Pójść na plażę. Ale nie tylko po to, aby wygrzewać się na słońcu lub podziwiać plaże uznawane za jedne z piękniejszych w Dominikanie. Pójść na plażę – aby wykupić wycieczkę na Wyspę Saona. Podobno na plaży można to zrobić najtaniej – kupując od lokalnych „naganiaczy”.

Kiedy po śniadaniu sytuacja pogodowa nie zmienia się, zaczynamy trochę się niepokoić. Spędzamy czas przy pysznych świeżo wyciskanych sokach – nadrabiając zaległości w kontaktach z bliskimi, z utęsknieniem czekającymi na nas w domach. Hotelowe wi-fi może nie jest zupełnie niezawodne, ale daje radę.

Po około godzinie zaczyna się przejaśniać. Przygotowane do wyjścia udajemy się spacerkiem na plażę. Idziemy mocno „na około” chcąc rozejrzeć się po okolicy. Niesłychanie kontrastowa miejscowość. Małe, rozpadające się budki wciśnięte pomiędzy wielkie ekskluzywne hotele odgrodzone od reszty miasta wysokimi, betonowymi parkanami zwieńczonymi drutem kolczastym lub potłuczonym szkłem. Place budowy kolejnych kurortów.  Chaszcze i sterty śmieci na niezagospodarowanych działkach, skrywające się w cieniu palm. Liczne sklepy i restauracje (w bardzo różnym standardzie). Wszechobecne kioski z napisem „Banca”, oferujące „szczęśliwy los”. Banca nie kojarzy się miejscowym, tak jak nam, z instytucją finansową, w której możemy zdeponować swoją gotówkę. Banca to kiosk z losami na loterię. Coś w stylu naszej kolektury totolotka.

Odnoszę wrażenie pojęcie „planowania przestrzennego” jest tu zupełnie nieznane.

Kiedy docieramy do plaży po porannej ulewie nie ma śladu. Zamiast deszczu, z nieba leje się żar. Wymarzone warunki do wylegiwania się na piasku pod chylącymi się palmami lub zażywania kąpieli w oceanie. Szybko nudzimy się „nic nierobieniem” i przechodzimy do realizacji celu. Spacerujemy brzegiem turkusowego morza wypatrując uważnie lokalnych sprzedawców wycieczek. Długo nie musimy szukać. Sprzedawcy znajdują się sami, ale głównie sprzedawcy pamiątek. W końcu zaczepia nas właściwa osoba. Rozpoczyna z nami konwersację w sposób neutralny. Skąd przyjechałyśmy? Na jak długo? Jak zamierzamy spędzać pozostały czas? Kiedy pada magiczne pytanie: a może chciałybyśmy pojechać gdzieś na jednodniową wycieczkę, np. na piękną wyspę – wiemy że trafiłyśmy właściwie. Pozostało wybrać wyspę i wynegocjować cenę. Z treści znalezionych przed wyjazdem w internecie wynikało, że rozpiętość cenowa takiej przyjemności jest bardzo duża i sięga nawet 200$ w zależności od miejsca, w którym dokonuje się zakupu. Najdrożej jest u rezydentów, nieco taniej – bezpośrednio w hotelu, a najtaniej na plaży. Cena na plaży uzależniona jest od umiejętności negocjacyjnych kupujących i waha się w granicach 45-80$ za osobę. Na początku słyszymy – 100$ od osoby. Udajemy zupełnie niezainteresowane. Przed wyjazdem założyłyśmy, że usatysfakcjonuje nas cena ustalona na poziomie ok. 60$. Przyjęta strategia – udawania braku zainteresowania, której inspiracją był Wojciech Cejrowski w jednym ze swoich odcinków o Dominikanie, przynosi sukces. Dobijamy targu – 100$ ale za nas obie. Pewnie bez większych problemów udałoby się cenę jeszcze obniżyć, ale skoro jest satysfakcjonująca dla obu stron, zgadzamy się, mając na uwadze, że organizatorzy też muszą z czegoś żyć. Wpłacamy zaliczkę – 20$, dostajemy pokwitowanie, i zadowolone z przebiegu transakcji wracamy do „nic nierobienia”. Cały dzień mija nam błogo i leniwie. W drodze powrotnej do hotelu zaopatrujemy się pamiątki. Wieczór kończymy ponownie przy hotelowym basenie, racząc się drinkami z rumem i świeżo wyciskanymi sokami.

Dodaj komentarz