„Na koń”! Galopem do wodospadów El Limon

Na dziś mamy zaplanowany wyjazd do wodospadów El Limon. W internecie krąży mnóstwo opinii, że jedynym sposobem dotarcia do wodospadów jest jazda konna. Nasi gospodarze odradzają nam tę formę. Przekonują że dużo przyjemniejszym i tańszym sposobem jest po prostu spacer. Jedynym warunkiem jest to, aby nie było mokro. Niestety już w nocy zaczęła się burza. Jeszcze rano przy śniadaniu ciągle padało. Przy pierwszym przejaśnieniu postanawiamy nie poddawać się i ruszać w trasę. Oswajamy się z myślą, że będziemy musiały wypożyczyć konie.

Poinstruowane dzień wcześniej idziemy na przystanek skąd odjeżdżają guagua do El Limon. Co ciekawe, że miejsce w żaden sposób nie jest oznakowane. Jednak miejscowi wiedzą, że to przystanek i znają rozkład jazdy guagua. Wsiadamy do guagua do Samana. Jeżdżą ich dwa rodzaje – bezpośrednie i z przesiadką w El Limon. Nie ma znaczenia, którym się jedzie cena taka sama. Aby dotrzeć do wodospadów musimy poprosić o wysadzenie przy La Manzana. Stąd prowadzi najkrótsza droga do wodospadów.

Od razu „atakują” nas tutejsi przewodnicy i próbują wmówić, że same sobie nie poradzimy. Jedyna opcja żeby się nie zgubić i nie utopić – to konno z przewodnikiem. Konie wyglądają jakby miały za chwilę wyzionąć ducha. Słabe, brudne, wychudzone. Nie wsiądę na takiego konia. Trudno, najwyżej nie zobaczę wodospadów. Postanawiamy spróbować o własnych siłach, najwyżej zawrócimy z drogi. Przechodzimy przez podwórko i usytuowaną na nim knajpę. Za knajpą znajduje się wypożyczalnia kaloszy (100 peso). Można w niej też wypożyczyć skarpety (?!?). Na szczęście mamy swoje. Opędzając się od kolejnych „przewodników” wchodzimy na szlak. Piękna, kamienna ścieżka prowadzi nas pod górę. Pogoda dopisuje. Szybko pokonujemy kolejne górki podziwiając po drodze krajobrazy i bujną roślinność. Mijamy kwiaty znane nam jako doniczkowe. Mamy nawet szczęście widzieć kolibra. Pogoda po raz kolejny okazuje się być bardzo zmienną. Nadciągają chmury. Po kilkunastominutowej ulewie droga już nie przedstawia się tak komfortowo. Spływają z niej strugi błota. Mokre kamienie stają się śliskie. Kalosze zaczynają się przydawać. Tragedii nie ma, po prostu trzeba uważać. Docieramy do rzeki, przez którą musimy się przeprawić. Rzeka okazuje się być płytki strumykiem, z ułożonymi w poprzek kamieniami. Przez taką rzekę można przejść nawet w sandałach (i nawet nie zamoczyć nóg). Za rzeką ścieżka staje się dużo szersza i dołączają do nas turyści „konni”. Docierając do budki z biletami do parku, przekonujemy się, że nie da się tutaj zgubić. Stąd prowadzi tylko jedna droga – pieszo po drewnianych schodach.

Do zobaczenia są dwa wodospady – mniejszy i większy. Można się w nich wykąpać. Przypomniały mi trochę wodospady plitwickie – tylko w dużo mniejszej skali.

W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy wejściu do parku. Przy budce z biletami funkcjonuje „knajpa” – budka ze świeżymi owocami i napojami. Można w niej też spróbować tutejszej mamajuany. Pinacolada ze świeżo wydrążonego ananasa orzeźwia rewelacyjne. Tak też smakuje. Dodatkowo dostajemy wydrążony środek z ananasa. Znów zaczyna padać. Na przeczekanie kupujemy po drinku w kokosie. Drink – a jakże – z palemką i pod palmami. Przecież palm dookoła dostatek.

Pora ruszać w drogę powrotną. Teraz już nie jest tak przyjemnie. Turystów coraz więcej, koni też. Umęczone konie co rusz potykają się o własne nogi, rozbryzgując świeże błoto. Uważnie trzeba patrzeć pod nogi, bo nie tylko błota jest więcej niż rano, ale też końskich odchodów. W duchu dziękuję za to że mam kaloszki. Mijany koń ochlapuje nas błotem. Całe szczęście to tylko błoto. Po chwili docieramy do rzeki. Opłukujemy kalosze i ruszamy dalej. Szlak konny i pieszy rozdzielają się. Od razu lepiej. Wracamy na kamienną ścieżkę. Kilka razy z górki i pod górkę i wychodzimy przy wypożyczalni kaloszy. Odzyskujemy własne obuwie i wychodzimy na drogę „łapać” guagua. W drodze powrotnej, aby guagua się zatrzymał, trzeba machnąć ręką. Po jakiś 15 min czekania zatrzymujemy lokalny środek transportu.

Wracamy do Las Terrenas. Ogarnia nas ogromna radość, kiedy okazuje się że w hotelu możemy skorzystać z pralki. Doprowadzamy się do ładu i idziemy na kolację. Po całym dniu wrażeń nie mamy już siły iść do kolorowych domków i decydujemy się na knajpkę przy hotelu. Drogo, ale za to blisko. Coś, za coś. Jedzenie smaczne i bardziej wykwintne niż przy plaży, a i tak mam w pamięci wczorajszą rybkę.

Rano wracamy do Bavaro. Szkoda. Tak mi tu dobrze, że nie chcę się stąd ruszać.

Dodaj komentarz