Ciechanowiec – Drohiczyn – Koryciny, czyli fragment Podlasia na sobotę

Weekend rozpoczął się w najlepsze, a ja nie mam na niego żadnych planów. Ani turystycznych, ani towarzyskich. Żadnych, poza ewentualnym sprzątaniem, praniem, gotowaniem i innymi domowymi obowiązkami. Nuda. Ale to przecież tylko ode mnie zależy jak spędzę weekend. Czy będzie on miły i udany? Czy też zamiast odpocząć, wpadnę w wir prac domowych? Życie ma się tylko jedno i trzeba je przeżyć, tak aby nie mieć poczucia straconego czasu. A robota nie zając, nie ucieknie.

Z przekonaniem, że coś mi się przecież od życia należy, wyruszam (sprostowanie – wyruszamy – w końcu nie jadę sama) po śniadaniu do Ciechanowca. Czym mnie zainteresował CiechanowiecMuzeum Rolnictwa, które mieści się w dawnej posiadłości rodziny Starzeńskich – pięknym zespole pałacowo-parkowym z XIX w.

Spacer po muzeum rozpoczynamy od zwiedzania pałacu hr. Starzeńskich, w którym mamy okazję zobaczyć gabinet hrabiego, jadalnie i sypialnię hrabiny. Czuję się jakbym odbyła podróż w czasie. Wnętrza nie mają charakteru typowego dla ekspozycji muzealnych. Zadbano tu o najdrobniejsze szczegóły, przez co odnoszę wrażenie, że hrabiostwo tu stale mieszka. Wnętrza „żyją”. Przy wejściu do gabinetu hrabiego, na wieszaku wisi jego kapelusz i stoi parasol. Na stole stoi ciasto oraz filiżanka. Mam wrażenie, że hrabia właśnie odstawił ją po wypiciu herbaty, po czym tylko na chwilę opuścił swój gabinet. Bardzo żałuję, że nie można robić zdjęć.

Następnie udajemy się do dworkowej wozowni, w której możemy przekonać się, jakie środki transportu wykorzystywane były dawniej na wsi. Znajduje się tu pełen przekrój pojazdów konnych od wozów gospodarskich, przez wozy wyjazdowe (np. bryczka), aż po pojazdy reprezentacyjne. Ekspozycję uzupełnia kolekcja różnego rodzaju uprzęży. Z wozowni płynnie przechodzimy do pawilonu wystawowego Działu Techniki Rolniczej, w którym prezentowanych jest ok. 110 maszyn i narzędzi rolniczych (m.in. starych ciągników i XIX wiecznych silników spalinowych). Za pawilonem na rozległej przestrzeni mieści się skansen, w którym schronienie znalazło wiele obiektów wiejskiej architektury drewnianej: kościółek, dzwonnica, wikarówka, liczne chaty i lamusy, dworek drobnoszlachecki, dwór myśliwski. Wszystko rozlokowane jest w tak przemyślany sposób, że znów odnoszę mylne wrażenie, jakbym spacerowała po wsi. Owce biegają w zagrodzie. Pasą się gęsi. W przydomowych ogródkach kwitną malwy. Tylko to jakaś wymarła wieś. Nie ma w niej starowinek siedzących na ławeczkach przed domami. No i jest tu zbyt czysto. Trawa jest równo przystrzyżona, wszystko zadbane. A może to mnie się źle wydaje, że na wsi to nie tylko widać i słychać gdzie się jest, ale przede wszystkich czuć.

W dworze myśliwskim, należącym dawniej do hr. Potockich z Rutki, jako jedna z ekspozycji, umiejscowione jest Muzeum Pisanki. Dobrze, że architektura budynku jest mniej sugestywna niż Muzeum Pisanki w Kołomyi.

Spacerując przez park przechodzimy w drugi kraniec dawnej posiadłości Starzeńskich, gdzie oglądamy młyn wodny, który od początku wchodził w skład zespołu zabudowań hrabiostwa. W pobliżu napotykamy na wiatrak koźlak i liczne spichrze, a także na starą kuźnię.

Muzeum Rolnictwa ma bardzo wiele do zaoferowania zwiedzającym. Nie trzeba być rolnikiem, aby znaleźć tu coś interesującego dla siebie. Nawet jeśli żadna z ekspozycji nie znajdzie uznania w czyiś oczach (choć bardzo w to wątpię) to może przyjemnie spędzić tutaj czas spacerując wśród zieleni starych drzew, po romantycznych alejkach parkowych.

Warto wspomnieć, że muzeum organizuje doroczne imprezy, które wrosły już w okoliczną tradycję. Chyba najbardziej znaną z nich jest Podlaskie Święto Chleba, podczas której część zgromadzonych na ekspozycji maszyn można zobaczyć w użyciu.

Co dalej? Jedziemy do jednego z najstarszych miast województwa podlaskiego – Drohiczyna. Miasto sprawia wrażenie wymarłego. Mimo, że zbliża się południe, w centrum nie spotykamy nikogo. Trudno uwierzyć że to miasteczko było kiedyś stolicą województwa.

Udajemy się na Górę Zamkową, z której miał rozpościerać się malowniczy widok na zakole Bugu. To dla niego tu przyjechaliśmy. Dla tego widoku oraz dla rejsu statkiem po Bugu. Przesadziłam z tym statkiem – przeprawy promowej.

Widoki jakieś są, tylko Bugu prawie nie ma. Gorące i suche lato spowodowało rekordowo niski stan wód w rzece. Aż tak niski, że o żadnej przeprawie promowej nie ma mowy. Możemy co najwyżej posiedzieć na ławeczce i popatrzeć na to co z rzeki pozostało. To się nazywa mieć pecha. A tak obiecująco się zapowiadało ….

Nie pozostaje nam nic innego jak porozglądać się po mieście. Na początek trafiamy do Muzeum Diecezjalnego znajdującego się w Zespole Klasztornym o. Franciszkanów. Muzeum szczyci się posiadaniem jedynego w Polsce kielicha syberyjskiego z dwiema „duszami” (służyły do ogrzania), kolekcji monstrancji (m.in. Radziwiłłów) oraz monstrancji wykonanej w obozie jenieckim pod Lubeką z blachy angielskiego samolotu zestrzelonego przez Niemców. Na mnie największe wrażenie wywarł atlas geograficzny z XVII w. z mapami z całego świata.

Kolejne kroki kierujemy do barokowej Katedry Świętej Trójcy wchodzącej w skład zespołu klasztornego Jezuitów. Pod kościołem znajdują się udostępnione do zwiedzania krypty.

Spacer wokół znajdującego się w centrum parku kończymy wchodząc do bardzo klimatycznej Cerkwi pw. Świętego Mikołaja Cudotwórcy.

Przed wyjazdem z miasta decydujemy się zjeść obiad w Restauracji Zamkowej. I to był nasz największy błąd. Nie wiem jakim sposobem to miejsce otrzymało pozytywne opinie na tripadvisor. Nie licząc 4 osób konsumujących w ogródku restauracja była pusta. Jednak obsługa była tak czymś zajęta, że ledwo doczekaliśmy się na podanie posiłku. Na dodatek jedzenie pozostawiało wiele do życzenia. Daruję sobie szczegóły. Ale przy ewentualnej kolejnej wizycie w Drohiczynie, poszukam innego miejsca na obiad.

Przeciwieństwo wyludnionego miasteczka stanowi tętniący życiem Ziołowy Zakątek w Korycinach. Słyszałam od znajomych wiele pochlebnych opinii na temat tego miejsca i postanowiłam sama się przekonać co ma do zaoferowania. Przede wszystkich chaos. A może najzwyczajniej w świecie znów źle wybraliśmy porę wizyty. Po „trzęsawce” podczas przejazdu, po drodze pozostawiającej wiele do życzenia, mamy kłopot z zaparkowaniem. Miejsca do zaparkowania jest tu wiele, tylko niestety wszystkie były zajęte. Akurat odbywało się tu wesele, było mnóstwo osób zwiedzających ogród ziołowy, a jeszcze więcej w części gdzie trzymane są zwierzęta.

Po gospodarstwie agroturystycznym spodziewam się zawsze dobrych warunków do odpoczynku. Na próżno szukać tu ciszy, spokoju i okazji do refleksji. Trudno też pooddychać tu świeżym powietrzem. I na dodatek trzeba stale patrzeć pod nogi, żeby w „coś” nie wdepnąć. Nie mogę doczekać się powrotu do domu.

Podsumowując. Początek wyjazdu bardzo udany, „… a koniec żałosny”. Jednak nie żałuję, że pojechaliśmy do Ziołowego Zakątka. Przynajmniej miałam okazję wyrobić swoje własne zdanie na jego temat. Poza tym każdy z nas jest inny, ma inne upodobania i oczekiwania. A mnogość pozytywnych opinii i ogrom gości w gospodarstwie świadczy o tym, że wielu ludziom się tu podoba. Może watro będzie dać temu miejscu w przyszłości jeszcze jedną szansę …

Dodaj komentarz