Saona – „przereklamowana” wyspa

O godz. 7:00 zostajemy odebrane z hotelu. W drodze do „punktu zbiorczego” na stacji benzynowej podśpiewuję sobie wciąż aktualną piosenkę „Ciągle pada! Ludzie biegną bo się bardzo boją deszczu, stoją w bramie, ledwie się w tej bramie mieszcząc ….” Przesiadamy się do autokaru, który zawiezie nas do Bayahibe. Przez okna możemy zaobserwować ciągnące się kilometrami plantacje trzciny cukrowej. Nasz przewodnik zapytany, czy do zbiorów trzciny używane są maszyny, odpowiada uroczo: „tak, maczety”.

Po przyjeździe do Plaży Bayahibe towarzysząca mi podczas tego wyjazdu piosenka wciąż nie traci na aktualności.

Organizatorzy rozdają nam opaski oznaczające opłacony wstęp do parku. Wyspa jest częścią Parku Narodowego Del Este. Jesteśmy dzieleni na mniejsze grupy i kierowani do właściwych łodzi. Otrzymujemy kamizelki ratunkowe. Każda grupa ma swego opiekuna-animatora, który ma zadbać aby wszyscy się dobrze bawili. Pełna „komercha”. Dobra zabawa polega głównie na piciu drinków.

Po drodze zatrzymujemy się 2 razy: na nurkowanie i w płytkim, krystalicznie czystym turkusowym basenie laguny. Po deszczu zostało tylko wspomnienie i mokre ubranie. Bar został otwarty, drinki w cenie wycieczki (no limit), więc rum się leje strumieniami. Dochodzę do wniosku, że nie umiem się bawić, jak reszta wycieczkowiczów. Nie jestem przeciwniczką alkoholu, ale nie traktuję go też jako wyznacznik dobrej zabawy. Poza tym, mam wpojony szacunek do wody – nie wchodzę do niej po alkoholu. Na szczęście moja koleżanka ma podobne zasady. Kiedy towarzystwo jest już dobrze „przygotowane” do dalszej drogi – płyniemy do celu. Teraz już kamizelki ratunkowe nie są już nikomu potrzebne. Duża prędkość przecinającej fale łodzi i popisy umiejętności sternika powodują euforyczne piski współtowarzyszy. Ze zgrozą po raz kolejny stwierdzam, że diametralnie różnie definiujemy pojęcie „dobrej zabawy”.

Po kilku minutach dobijamy do upragnionej wyspy, gdzie spotykamy się z pozostałymi grupami „wycieczkowiczów”. Saona jest synonimem wyobrażeń o raju. Swego czasu stała się nawet tłem jednej z reklam telewizyjnych batonów Bounty. Zewsząd otacza mnie piękno. Tak właśnie wyobrażałam sobie Karaiby.

Tylko czemu czuję się tu jak na turnusie wczasowym w Wydmuchowie opisywanym przez Redlińskiego w Awansie? Miejscowi zrobią niemal wszystko, aby zadowolić turystę: masaż, drinki, zatańczą merengue … Przedstawienie trwa. Spędzimy tu 2,5 godziny. Program przewiduje około godziny na plażowanie, później obiad i oglądanie tanecznych występów znudzonych i zmęczonych Dominikanek. Cały czas towarzyszy nam „profesjonalny” fotograf dokumentujący naszą „dobrą zabawę”. W drodze powrotnej możemy sobie wybrać zdjęcia, które chcemy kupić. Jestem pod wrażeniem „profesjonalizmu” naszego reportera pracującego w trybie „auto”. Cóż tyle się dzieje, że pewnie nie ma czasu na posługiwanie się ręczną nastawą aparatu J.

Czas przeznaczony na plażowanie wykorzystujemy głównie na spacer po urokliwej wyspie. Wyobrażam sobie jak tu musi być pięknie wczesnym rankiem kiedy wschodzi słońce lub późnym wieczorem – kiedy zachodzi. Kiedy plaża skąpana jest w ciepłych barwach żółci i pomarańczy.

Wracamy katamaranem. Dobra zabawa trwa: rumu nie brakuje, a wszystko w porywających do tańca rytmach merengue. Szkoda, że to już koniec wycieczki.

Chociaż nie tak sobie wyobrażałam pobyt na tej przepięknej wyspie …

Po dopłynięciu do Bayahibe przesiadamy się do busików. Do hotelu zostajemy odwiezione wieczorem. Jutro wracamy do Europy.

Jako środek transportu na lotnisko po raz ostatni wybieramy guagua. Już się do niego przyzwyczaiłyśmy. Wysiadamy trochę wcześniej przed centrum handlowym, w którym pozbywamy się ostatnich peso. Terminal odlotów jest znacznie większy niż ten, na który przyleciałyśmy. Mimo iż przyjechałyśmy sporo wcześniej ledwo zdążamy na samolot.

Dodaj komentarz