Lublin w „czasach zarazy”

Kiedy po długiej rekonwalescencji mogłam wreszcie zacząć myśleć o organizacji jakiegokolwiek wyjazdu, w mediach pojawiły się doniesienia o koronawirusie. Początkowo sytuacja wyglądała dość „egzotycznie” jednak z upływem czasu zmieniała się bardzo dynamicznie. Lawinowo posypały się anulacje lotów. Z dnia na dzień pozamykano granice, a także nas w domach. A ja tak bardzo dla zdrowia psychicznego potrzebowałam właśnie wyjścia z domu na dłużej, zmiany otoczenia. Przekaz medialny był jasny: siedź w domu, albo giń! Siedziałam i ja.

Przyszedł czas na zniesienie niektórych obostrzeń, wprowadzenie poluzowań. Udało mi się kilka razy „wyskoczyć za miasto”, jednak obawa przed zarażeniem się od przygodnie spotkanych osób całkowicie odbierała radość z wycieczki. Została mi ostatnia nieodwołana rezerwacja, z która nie wiązałam już żadnych nadziei. Jednak coś się nagle zmieniło. 1 lipca kraj będący celem mego potencjalnego wyjazdu otworzył granice dla Polaków (kilka tygodni później zamknął je ponownie, ale to już nie miało dla mnie żadnego znaczenia). Pojawiła się iskierka nadziei. Biłam się z myślami: lecieć – nie lecieć. Kiedy postanowiłam, że jednak polecę (sytuacja epidemiczna była nieporównywalnie lepsza niż w Polsce) oczywiście przy zachowaniu środków ostrożności, uległam wypadkowi. Początkowo wypadek wydawał się niegroźny, jednak diagnoza nie pozostawiała złudzeń. Zostałam „uziemiona” na kilka tygodni. Kolejny raz los zadecydował za mnie. Słowa Woody’ego Allena „Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach” nie tracą na aktualności. Moim jedynym planem staje się plan jak najszybszego powrotu do zdrowia…

Jeszcze nie odbudowałam formy po poprzedniej chorobie, a tu znów … Zadziwiające jak łatwo i szybko można stracić kondycję i siłę i ile potrzeba czasu i samozaparcia by odzyskać dawną sprawność. Z dnia na dzień tracę formę nie tylko fizyczną, ale też psychiczną. Wiem, że nie mogę się poddawać i muszę walczyć, ale bywa różnie. Kiedy we wrześniu pozwolono mi pomału odstawiać kule, nie było mowy o dłuższych spacerach. Pierwsze kroki (nie licząc poruszania się o kulami po domu) zaczęłam stawiać na schodach. Zrozumiałam co kiedyś miała na myśli moja ciocia, nazywając wejście po schodach na czwarte piętro „swoim Kilimandżaro”. Staram się jak najwięcej chodzić i ćwiczyć, choć sprawia mi to jeszcze trochę trudności. W ramach rehabilitacji (tak to sobie tłumaczę) jeżdżę także na krótkie wypady na grzyby. A skoro już jeżdżę, to może bym pojechała gdzieś dalej niż do najbliższego lasu?

– „Świetny pomysł, tylko czy dasz radę?” – pojawia się troskliwe pytanie,

– „Nie wiem, ale chcę spróbować”

– „Kiedy?”

– „Może w najbliższy weekend?”

– „Może lepiej następny? To dokąd jedziemy?”

Po krótkiej wymianie zdań decydujemy się na Lublin. Wystarczająco daleko od domu, a jednocześnie na tyle blisko, że powinnam wytrzymać podróż. Mimo, że jak zapewniali lekarze, wszystko już powinno się pozrastać, nadal odczuwam ból podczas dłuższego przemieszczenia się. Poza tym nigdy jeszcze tak naprawdę nie zwiedzałam Lublina. Miałam okazję kilkakrotnie przez niego przejeżdżać, obserwując górujący nad Starym Miastem Zamek, raz czy dwa zatrzymałam się w Lublinie na obiad w trakcie podróży, ale to wszystko. Czas nadrobić zaległości. Decyzja zapada – pierwszy weekend października spędzę w Lublinie.

Czasu na przygotowania nie ma zbyt wiele, na szczęście mniej więcej wiem co chciałabym robić: przejść się Lubelską Trasą Podziemną, w Zamku Lubelskim zwiedzić Kaplicę Św. Trójcy, spróbować forszmaku … A co więcej? Zakładam, że o tym co warto jeszcze zwiedzić zapytam w Informacji Turystycznej – w końcu po to jest. I już na wstępie pojawia się problem. Lubelska Trasa Podziemna okazuje się być zamknięta „do odwołania”. Na stronie Zamku widnieje informacja, że jest chwilowo nie czynny. Tutaj przynajmniej znana jest data czasowego wyłączenia ze zwiedzania. W dniu naszego przyjazdu powinien być już udostępniony. Oczywiście obowiązują ograniczenia i limity wejść, ale najważniejsze, że będzie możliwość zwiedzania. Szczególnie mnie to cieszy, gdyż wspomniana Kaplica Św. Trójcy do niedawna była jeszcze w remoncie. Niestety okazuje się, że w zaplanowany weekend Zamek nadal jest nieczynny. Informacja Turystyczna także jest nieczynna – z powodu zachorowań personelu na koronawirusa.

Wyjeżdżamy wcześnie rano. Prognozy pogody zapowiadają ciepły i słoneczny dzień, jednak poranna aura zdaje się przeczyć zapowiedziom. Prawie całą drogę pada deszcz, a ciemne chmury kłębiące się na niebie nie wskazują, aby mogło się coś zmienić w najbliższym czasie. Jednak przed dojazdem do Lublina pogoda na nasze szczęście zmienia się diametralnie i staje się wręcz wymarzona do spacerów po mieście. Po drodze zajeżdżamy do Kozłówki, w której przyjemnie spędzamy kilka godzin zwiedzając wnętrza pałacowe i wygrzewając się w być może ostatnich w tym roku promieniach słońca, na ławce w przyległym parku. Na ławce czas spędzamy bardzo pożytecznie, szukając w internecie polecanego miejsca na obiad. Znajdujemy takie w sąsiedztwie wynajętego miejsca na nocleg. A nocleg mamy zarezerwowany w kamienicy naprzeciwko Zamku.

W Lublinie zjawiamy się w porze lunchu. Pojawia się kolejny problem – tym razem ze znalezieniem miejsca do zaparkowania. Duży parking oddzielający Zamek od kamienicy mieszczącej wynajęty apartament jest niemal cały wyłączony z użytku dla przyjezdnych. Na parkingu rozstawiła się ekipa filmowa. Dopiero po kilku rundkach wokół Starego Miasta wreszcie udaje się zaparkować.

Możemy w końcu iść coś zjeść. Znaleziony w internecie bar okazuje się zamknięty – oczywiście z powodu koronawirusa. Przenosimy rzeczy do apartamentu i wyruszamy na poszukiwania otwartej restauracji, na Grodzkiej z pewnością jakąś znajdziemy. I tu znów pojawiają się schody, tym razem w dosłownym tego słowa znaczeniu. Na Grodzką trzeba wejść po schodach. Sprawia mi to trochę trudności, ale staram się dzielnie maszerować odrzucając propozycje pomocy. U szczytu schodów wiem, że czeka mnie nagroda za wspinaczkę. Dolatujące do moich nozdrzy zapachy potraw wróżą przepyszną ucztę. Na dodatek rozstawione na tarasie stoliki zapewniają wspaniałe widoki. Warto było się tyle gramolić.

Z pełnymi brzuchami wyruszamy na POM, tzn. Powolny Obchód Miasta. Muszę przyznać, że jestem zaskoczona ilością spacerujących po Starym Mieście. Sądziłam, że skoro jest pandemia, takich „zapaleńców” jak ja będzie garstka. Widocznie nie tylko ja miałam potrzebę wyjścia z domu i wykorzystania jednego z ostatnich ciepłych weekendów. Na szczęście nie jest aż tak ciasno, aby nie można było utrzymać dystansu między mijanymi osobami.

Spacer po Starym Mieście zaczynamy od ul. Grodzkiej do której prowadzi Brama Grodzka. Wokół Rynku znajdujemy jeszcze dwie bramy: Wieżę Trynitarską oraz Bramę Krakowską. Niestety Brama Krakowska jest niedostępna dla zwiedzających – oczywiście z powodu koronawirusa.

Skupiamy się na Placu po Farze. W przeszłości w tym miejscu usytuowany był kościół farny pw. św. Michała Archanioła. Obecnie możemy oglądać jedynie makietę budowli oraz pozostałości po kościele, a dokładniej zarys jego fundamentów. Stąd możemy spojrzeć na Zamek w ciekawej perspektywy.

Spacerujemy również po pobliskiej dawnej dzielnicy Żydowskiej.

Niedziela przed wyjazdem upływa nam na relaksującym spacerze wśród zieleni, nieco oddalonego od Starego Miasta, Ogrodu Botanicznego UMCS’u.

Mimo pewnych ograniczeń i niedogodności wynikających z sytuacji epidemicznej, mających bezpośredni wpływ na organizację naszego pobytu w Lublinie, czas spędzony w tym mieście uważam za udany i bardzo przyjemny. Cele wyjazdu nie mogły być w pełni zrealizowane, zatem chyba będę musiała tu wrócić. Szczególnie miło będę wspominać Lublin pod względem kulinarnym. Nie miałam okazji spróbować słynnego forszmaku, ale cebularze bardzo mi smakowały. I właśnie w Lublinie spróbowałam najpyszniejszego tortu w życiu – tortu gruszkowego.

Wyjazd generalnie uważam za bardzo udany. Pogoda rozpieszczała nas przyjemnym ciepłem – ostatnim tego roku. Termin wyjazdu okazał się również jednym z ostatnich możliwych w 2020 r. Niedługo po powrocie zostały wprowadzone kolejne restrykcje, w tym nakaz noszenia masek w otwartej przestrzeni oraz zamknięcie gastronomii.

W drodze powrotnej zajeżdżamy jeszcze na krótkie zwiedzanie Pałacu w Radzyniu Podlaskim.

Dodaj komentarz