„Liznąć” Londyn – stolica Wielkiej Brytanii w jeden dzień

Nie, nic z tych rzeczy. Niczego ani nikogo nie lizałam w Londynie, nawet lodów (aura nie sprzyjała spożywaniu tego typu przysmaków). Słowo liznąć, użyte w przenośni, chyba najlepiej oddaje sytuację pobytu w Londynie. Nie da się poznać tak wielkiego miasta w jeden dzień, ale zrobić rekonesans i sprawdzić, czy chciałoby się tu przyjechać na kilka dni – to jak najbardziej.

Wyjazd co do założenia miał być nisko kosztowy i „rozpoznawczo-zapoznawczy”. Wydaje się, że oczekiwanie że wyjazd, do jednej z najdroższych stolic europejskich, będzie tani, jest skrajną głupotą. Otóż nie. Owszem transport i jedzenie jest stosunkowo drogie jak na nasze polskie realia, ale w zamian za to Londyn oferuje budżetowemu turyście sporą ilość darmowych atrakcji, np. wstęp do National Gallery lub Muzeum Historii Naturalnej.

Chociaż my mamy nieco inne plany. Chcemy zobaczyć jak najwięcej spacerując ulicami, nie zamierzamy wchodzić do środka, chyba że zmusi nas do tego deszcz.

Londyn nie ma wyraźnie zaznaczonej starówki, co utrudnia skoncentrowanie się na jednym obszarze. Zabytki i atrakcje rozlokowane są po całym mieście, chociaż większość z nich znajduje się w okolicach obu brzegów Tamizy.

Lot mamy zarezerwowany na sobotę 7 lutego – wylot godz. 6:00. Z uwagi na porę zimową i możliwe kłopoty z porannym dojazdem do Warszawy (czytaj śnieg i ślizgawica), asekuracyjnie rezerwujemy nocleg w jednym ze znajdujących się w okolicach lotniska hoteli. Tak dobrze się nam w nim spało, że o mały włos spóźnilibyśmy się na samolot. Rzutem na taśmę przechodzimy odprawę paszportową i dobiegamy do bramki. Łapiąc oddech wsiadamy do samolotu. W Luton lądujemy przed czasem i o 7:50 wyruszamy easyBus’em w kierunku Londynu. Wkrótce z Victoria Coach Station będziemy mogli rozpocząć podbój miasta.

Pogoda nam dopisuje, mimo że jest chłodno i pochmurno, ale przynajmniej chwilowo nie pada. Nasze pierwsze kroki kierujemy w stronę Pałacu Buckingham. Zanim znajdziemy się przed główną bramą, znaną nam z galerii internetowych czy pocztówek, mijamy bramę prowadzącą do Królewskich Stajni (jeśli ktoś ma ochotę na własne oczy zobaczyć królewskie powozy i pojazdy, to za kilka funtów może je zwiedzić) oraz Galerię Królowej (The Queen’s Gallery). Pałac Buckingham, będący oficjalną rezydencją monarchii brytyjskiej, cieszy się ogromnym powodzeniem wśród turystów. Jest uznawany za jedną z ważniejszych atrakcji Londynu. Chociaż odnoszę nieodparte wrażenie, że większą atrakcję stanowią poruszający się (wróć! próbujący poruszać się) po placu przed pałacem policjanci konni, którzy stale zatrzymywani przez tłum turystów, pozwalają na głaskanie ich czworonożnych partnerów oraz na fotografowanie się z nimi. Zadziwia mnie ich cierpliwość. Przekonuję się że stereotyp flegmatycznego brytyjskiej policjanta jest faktem. Przed pałacem, otoczony fontanną, stoi pomnik Królowej Wiktorii.

Aby dotrzeć do kolejnego z miejsc, które mamy w planach, musimy przejść przez St James’s Park. Spacer po tym zadbanym i pełnym zwierząt parku, mimo zimowej pory, to czysta przyjemność. Oczyma wyobraźni wiedzę jak pięknie musi być tu wiosną i latem. Po około pół godzinnym niespiesznym spacerze docieramy do budynku, w którym mieści się Muzeum Kawalerii (The Household Cavalry Museum). Codziennie o godz. 11:00 (a w niedziele o 10:00) można przekonać się jak wygląda, nie zmieniony od ponad 350 lat, ceremoniał zmiany Królewskiej Warty.

Stąd już tylko parę kroków dzieli nas od Trafalgar Square. Niestety wizytę na placu odkładamy na wieczór i udajemy się w stronę Big Ben’a. Dlaczego niestety? Dlatego, że wieczorem tam nie dotarliśmy wcale. Za to mamy teraz powód, żeby do Londynu jeszcze wrócić. Nie, to nie jest powód, to tylko pretekst. A tych pretekstów przez cały dzień nazbierało się co najmniej kilkanaście.

Okolica słynnej Wieży Zegarowej to idealne miejsce na zrobienie sobie zdjęcia z charakterystyczną czerwoną budką telefoniczną. W innych miejscach jest ich zdecydowanie mniej. Zdarza się też że mają inny kolor. Wszyscy, którzy byli w Londynie mają takie zdjęcie. Teraz mam i ja.

Po drugiej stronie Tamizy, pomiędzy mostami Westminster i Hungerford, nad brzegiem góruje potężna metalowa konstrukcja diabelskiego młyna – London Eye. Przejażdżkę w kapsule Koła Milenijnego (konstrukcja powstała dla uczczenia nowego tysiąclecia) zostawiamy sobie na następny raz. A teraz idziemy na jednego … a teraz idziemy piwo pić … Żartuję. Owszem idziemy do pubu, ale póki co tylko na gorącą herbatę. Angielska pogoda zaczęła dawać się nam we znaki i potrzebujemy czegoś na rozgrzewkę. Przy okazji możemy zobaczyć jak wygląda prawdziwy angielski pub.

Po krótkim odpoczynku kontynuujemy spacer wzdłuż brzegu rzeki. Naszą uwagę przyciąga zacumowany przed Tower Bridge HMS Belfast. Krążownik z okresu II wojny światowej, należący do brytyjskiej Królewskiej Marynarki Wojennej, po przejściu na zasłużoną emeryturę, został udostępniony dla zwiedzających jako największy w Europie okręt-muzeum. Niestety wejście na pokład odłożyliśmy „do następnego razu” i do dziś dnia tego żałuję. Przecież przy kolejnej wizycie w Londynie moglibyśmy zajrzeć do brzucha okrętu drugi raz.

Stąd też możemy podziwiać jedną z najbardziej charakterystycznych budowli Londynu – zwodzony most Tower Bridge. To arcydzieło dziewiętnastowiecznej inżynierii podnosi się w ciągu 1 minuty i 30 sekund. W pierwszym miesiącu jego funkcjonowania był podnoszony, aby pozwolić wpłynąć wysokim statkom do centrum Londynu, 600 razy. Obecnie stary skomplikowany mechanizm przeciwwag, napędzany parą, został zastąpiony nowoczesnym elektrycznym urządzeniem. W XX wieku most stał się ulubionym miejscem samobójców, którzy rzucali się z niego do Tamizy.

Most prowadzi nas w pobliże Tower of London – Pałacu i Twierdzy Jej Królewskiej Mości. Kiedyś słynął jako więzienie. Więzienie z którego nie było ucieczki. Przymusowo „gościli” tu kiedyś król Henryk IV, druga żona Henryka VIII – Anna Boleyn, niedoszła królowa Anglii – Lady Jane Gray i Thomas More. Z twierdzą związana jest legenda, która mówi że dopóki w wieżach Tower będą mieszkały kruki, będzie istniało imperium brytyjskie. Londyńczycy wierzą w tę bajkę tak bardzo, że krukom aby nie uciekły podcięto skrzydła, a do obowiązków jednego ze strażników Tower, należy opieka nad krukami i ich dożywianie.

W skarbcu znajdującym się w twierdzy przechowywane są klejnoty i insygnia koronacyjne, w które oprawione są dwa największe na świecie brylanty (Cullinan I i II). Pewnie dlatego, aby nie uciekły. Ciekawe co jest cenniejsze dla Królowej i bardziej strzeżone: klejnoty czy kruki?

Roztrząsając ten problem natury raczej filozoficznej niż ekonomicznej, stawiając krok za krokiem wzdłuż brzegu rzeki zbliżamy się do końca naszej jednodniowej wycieczki. Jeszcze tylko na chwilę odbijamy w kierunku monumentalnej barokowej Katedry św. Pawła. Stajemy przed jej imponującą kopułą (o średnicy 50 m) – jednym z najbardziej charakterystycznych elementów architektury miasta. Budowla jest zachwycająca. Nic dziwnego, że książę Karol i lady Diana wbrew tradycji (zwyczajowo ceremonie ślubne rodziny królewskiej odbywają się w Opactwie Westminsterskim), wybrali katedrę na miejsce swego ślubu.

Wracamy nad rzekę i wzdłuż jej brzegu kierujemy się w stronę Big Ben’a, który o tej porze był obiektem wieczornych sesji fotograficznych wielu turystów i nie tylko. Ostatni rzut oka na Tamizę i udajemy się do dworca autobusowego Victoria, z którego mamy transport na lotnisko. Po drodze wchodzimy na chwilę do Katedry Westmisterskiej (chyba najpiękniejszego obiektu sakralnego jaki do tej pory miałam okazję widzieć). Udaje się nam zabrać wcześniejszym autobusem niż ten, na który mamy zakupione bilety. Lotnisko jest zdecydowanie przyjemniejszym miejscem do „czekania” niż dworzec. Lot wydaje mi się że przebiegł spokojnie. Przynajmniej nie pamiętam nic szczególnego. A może po prostu byłam tak zmęczona że nic nie było w stanie przeszkodzić mi spaniu. Nieważne.

Ważnym jest to, że polubiłam Londyn. O ile można powiedzieć że się polubiło jakieś miasto spędzając w nim tylko jeden dzień. W tym wypadku liczy się pierwsze wrażenie. A było ono bardzo pozytywne. Na tyle, że po tym pierwszym wrażeniu będą jeszcze kolejne, mam nadzieję równie pozytywne.

Wyjazd zaliczam do tych udanych. Nasyciłam nie tylko oczy. W trakcie wędrówki mieliśmy czas spróbować fisch&chips i prawdziwego angielskiego piwa. Nie przypadło mi do gustu ani jedno, ani drugie. Ale to mało istotny szczegół i kwestia indywidualnych upodobań. Następnym razem mogę przecież zdecydować się na inne menu.

Dodaj komentarz